Joe Bonamassa – Redemption (2018)
Ten facet nie zna słowa: urlop. Co roku musi wydać przynajmniej jedną
płytę, ale to mu nie wystarcza. Każdego roku dostajemy koncertówkę i
przynajmniej jeden album w kolaboracji, a jeśli jest ich więcej, to prawie
na pewno jest to jeden z kilku innych dużych zespołów w których się
udziela. Nie liczę tutaj licznych występów gościnnych. Wszystko byłoby
super, gdyby nie odbywało się to kosztem jakości jego kolejnych
albumów solowych. To jest moi drodzy istna sinusoida – co druga płyta
(i mówimy tu tylko o studyjnych/solowych) jest nudna, pozbawiona
świeżości i czegokolwiek co by porwało na dłużej. O ile tegorocznego
album z Beth Hart „Black Coffee” udał się wyśmienicie, o tyle
„Redemption” brzmi jakby był złożony z odrzutów. Oczywiście
brzmienie samo w sobie jest jak to u Bonamassy na najwyższym
poziomie, ale tak się akurat składa, że to właśnie ten album który znów
jest wymęczony, nudny i zagrany na kolanie – dla kasy. Naprawdę bym
chciał, żeby Bonamassa odpoczął, zebrał trochę pomysłów i dopiero
wtedy zabrał się za następny krążek, a nie wypuszczał je masowo i
przeganiał w ich ilości legendy na których się wzoruje i które
najwyraźniej chce przerosnąć. Talent trzeba szlifować, ale nie można o
marnować, a słuchając takiego „Redemption” niestety mam wrażenie
tego drugiego. Ocena: Nów
66