Doskonale pamiętam cięgi, jakie zebrał Sam Raimi za swoje "Wrota do
piekieł". Film ukazał się w momencie – a był to 2009 rok – gdzie kino
grozy traktowano jednostronnie. Wtedy to gatunek zdominowały
slashery, opowieści o duchach czy torture porn – tam strach
przywoływany był za pomocą szokujących obrazów, które może i miały
krótkotrwały zasięg, ale sprawdzały się jako rozrywka dla masowego
odbiory. Raimi jednak sięgnął do swoich reżyserskich korzeni, czyli serii
"Martwe zło", i nakręcił rasowy komediohorror. Obalił ówczesne status
quo i przypomniał o dosyć niestandardowym podejściu do kina grozy,
co nie spotkało się z aprobatą przeciętnego widza. Bo za dużo humoru,
bo to głupie, bo wygląda tandetnie – oczywiście, że tak, ale niewiele osób
miało wtedy świadomość, że Raimi prawie trzy dekady temu właśnie
takimi środkami zrewolucjonizował gatunek. "Wrota do piekieł" były
więc dziełem w pełni samoświadomym, które z lekkością poruszało się
po dwóch – wydawałoby się – rozbieżnych płaszczyznach. Taki
stylistyczny rozstrzał już wtedy nie przypadł do gustu amatorom
horroru, a był to dopiero początek gatunkowych przemian.
Do serii takich jak "Koszmar z ulicy Wiązów", "Piątek trzynastego",
"Krąg", czy – nie odbiegając za daleko w przeszłość – "Piła"
podchodzimy z niemała dawką nostalgii i dystansu. I kiedy staramy się
jakoś spersonifikować filmowy strach, to przeważnie staje nam przed
oczami psychopata z ostrym narzędziem, widmowa dziewczynka,
ewentualnie jakieś obleśne monstrum. Na gatunku widać więc
popkulturowe piętno, ale też wyolbrzymiony sentymentalizm, bo tak po
prawdzie, z każdej wspomnianej przeze mnie serii można wyłonić co
najwyżej dwie udane pozycje (z około dziesięciu możliwych). Wciąż
jednak ten kampowy styl ma swój urok i na przełomie trzech dekad był
on wykorzystywany w mniej lub bardziej oryginalny sposób. Co jednak z
horrorami, które starały się odejść od tego schematu?
38