Całe miasto było w ruinach, a te ruiny
porośnięte były wszelakiej maści roślinami.
Ściany oplatał bluszcz, a przy ich podnóżach
rosły paprocie i wysoka na półtora metra lebioda.
Z popękanego asfaltu wypełzała wysoka trawa,
a samochody, które stały na ulicy były pokryte
rdzą i mchem. Wszędzie, gdzie nie było żadnych
budynków, rosły drzewa i to o wiele ciaśniej niż
w niejednej puszczy, jaką kiedykolwiek
oglądałem na zdjęciach. Byłem zdezorientowany
I zszokowany. Zastanawiałem się, co się stało
i gdzie byłem? Przecież w szpitalu powinien ktoś
być! Może wyjaśniłby mi o co tutaj chodzi! Post-
anowiłem więc, że muszę kogoś znaleźć i jak
najszybciej dowiedzieć się wszystkiego. Ski-
erowałem się w stronę futryny, w której kiedyś
stały drzwi, a teraz udały się na spoczynek
i leżały na podłodze. Wychyliłem się. Na korytar-
zu był straszny przeciąg.
- Jest tu kto? - zawołałem słysząc, jak
echo rozchodzi się i znika gdzieś w głębi korytar-
za.
Odpowiedziała mi cisza. Zaczęło mnie to
przerażać. Przecież nie mogłem być tu sam.
Pomyślałem, że rozejrzę się. Nie wiedziałem, od
której strony zacząć. Miałem przeczucie, że naj-
lepiej będzie, jeśli stąd wyjdę. Tylko jak stąd
wyjść? Muszę zacząć od znalezienia schodów.
Nie zastanawiając się dłużej, poszedłem w lewo.
W końcu musiałem trafić na jakieś zejście.
Korytarz, którym podążałem był szeroki. Przy
ścianach widoczne były zarysy resztek foteli,
a więc prawdopodobnie byłem w poczekalni.
Było ciemno, ale przez dziurę w ścianie widać
było ulicę i dzięki padającemu stamtąd światłu
mogłem iść dalej. Coraz bardziej zagłębiałem się
w
korytarz,
bacznie
wypatrując
tych
nieszczęsnych schodów. No i są! Tylko szkoda,
że się zawaliły. Na górne piętro nie dało się
wejść, a na dół… ech! Można spróbować. Tylko
najgorzej jak utknę. Mimo to, postanowiłem się
przecisnąć, bo nie chciało mi się znowu chodzić
po tym strasznym korytarzu. Dojrzałem małą
lukę przy balustradzie. W dodatku przez dziurę
w dachu dostawało się światło, więc widoczność
była dobra. Wszedłem trzymając się popękanej
poręczy, a raczej jej resztek. Teraz to kilka
prętów wbitych w stare, marmurowe stopnie.
Dojrzałem kolejną lukę, przez którą można było
zejść na parter. Gdy już głową aż do tułowia
byłem w otworze, ten zaczął się ruszać
zamykając mnie w śmiertelnym uścisku. Tylko
tego brakowało! Poczułem, jak kawał pręta
zaczyna boleśnie kłuć mnie w nogę. Co robić?
Przecież nie mogę umrzeć na schodach!
Przeżyłem zderzenie z samochodem, a ducha
mam wyzionąć przez zwykłe, szpitalne schody?
To w ogóle nie ma sensu! Zacząłem rozpaczliwie
myśleć przerażony sytuacją. Jak stąd wyjść? Jak
9
stąd wyjść? Jak?
Po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę,
że utknęła mi tylko prawa noga. Wyciągnąłem
więc lewą i zacząłem kombinować, jak
wyciągnąć prawą. Stwierdziłem, że jeśli się
postaram, to mogę odepchnąć kawał, który mnie
przygniótł. Zacząłem go więc podnosić i gdy pręt
w niego wbity zaczął uwalniać moją nogę,
kopnąłem go lewą i wyswobodziłem się z uścis-
ku.
Byłem w małym hallu, w którym znajdowała się
recepcja. Ściany pokryte były tutaj jakąś dziwną
substancją, ni to grzybem, ni to pleśnią. Dojr-
załem również coś, jakby gródź bezpieczeństwa.
Wyglądała, jakby ktoś ciął ją czymś bardzo os-
trym i to z niesamowitą precyzją, gdyż rozdarcia
były po trzy, albo po pięć, obok siebie. Drzwi
wejściowe do hallu, a zarazem na oddział szpital-
ny, były zabite deskami, mimo to były otwarte.
Gdy zbliżyłem się do grodzi, która wykonana
była z gumy, dojrzałem kilka znaków i napis
„Kwarantanna Wstęp Surowo Wzbroniony”.
Jeden z symboli przedstawiał maskę przeciw-
gaz ową, drugi kombinezon ochronny, a ostatni
był symbolem skażenia. Miał czarne koło w środ-
ku i trzy trójkąty z zaokrąglonymi podstawami po
bokach. Skażenie? Kwarantanna? Co się stało,
gdy byłem nieprzytomny? Nawet nie wiem, jak
długo byłem w tym stanie, raczej nie krótko.
Usłyszałem przeraźliwy jęk dochodzący
spomiędzy otworów grodzi. Nagle buchnęło
stamtąd zimne jak lód powietrze, które przeszyło
mnie aż do kości. Wiedziałem, że stało się coś
złego i jeżeli nie odejdę stąd, to może być ze mną
nieciekawie. Podbiegłem do drzwi i czym prędzej
je otworzyłem. Oślepiło mnie jasne, palące
w oczy słońce. Dookoła nie było nikogo.
Bynajmniej tak mi się wydawało. Z początku,
gdy widziałem to miejsce z okna, wyglądało ono
przyjaźniej. Jednak dopiero teraz zorientowałem
się, że wcale tak nie jest.
Znajdowałem się na ulicy przed szpita-
lem. Postanowiłem dostać się do najbliższego
skrzyżowania, by tam zastanowić się, dokąd
mogę się udać. Było ono po lewej stronie, kil-
kanaście metrów dalej. Słońce zbliżało się ku
zachodowi, więc mogłem ocenić kierunki.
W stronę zachodu biegła ulica, którą widziałem
z okna. Ruiny były tak porośnięte roślinnością, że
nie można było ocenić, jakiego były koloru. Na
samej ulicy panował spokój. Nic prócz wraków
samochodów zjadanych przez rdzę nie rzucało się
w oczy. To samo można było powiedzieć o latar-
niach. Byłem na skrzyżowaniu dwupasmowej
drogi. Odbiłem na nim w prawo, w stronę Pasażu
Grunwaldzkiego. Postanowiłem, że będę się
trzymał drogi, gdyż przez zarośla mogę się nie
przedrzeć. Wolnym krokiem przemierzałem
środek ulicy, bardzo często wyglądając zza