Połamany długopis 2/2018 2 numer 2018 | Page 9

Całe miasto było w ruinach, a te ruiny porośnięte były wszelakiej maści roślinami. Ściany oplatał bluszcz, a przy ich podnóżach rosły paprocie i wysoka na półtora metra lebioda. Z popękanego asfaltu wypełzała wysoka trawa, a samochody, które stały na ulicy były pokryte rdzą i mchem. Wszędzie, gdzie nie było żadnych budynków, rosły drzewa i to o wiele ciaśniej niż w niejednej puszczy, jaką kiedykolwiek oglądałem na zdjęciach. Byłem zdezorientowany I zszokowany. Zastanawiałem się, co się stało i gdzie byłem? Przecież w szpitalu powinien ktoś być! Może wyjaśniłby mi o co tutaj chodzi! Post- anowiłem więc, że muszę kogoś znaleźć i jak najszybciej dowiedzieć się wszystkiego. Ski- erowałem się w stronę futryny, w której kiedyś stały drzwi, a teraz udały się na spoczynek i leżały na podłodze. Wychyliłem się. Na korytar- zu był straszny przeciąg. - Jest tu kto? - zawołałem słysząc, jak echo rozchodzi się i znika gdzieś w głębi korytar- za. Odpowiedziała mi cisza. Zaczęło mnie to przerażać. Przecież nie mogłem być tu sam. Pomyślałem, że rozejrzę się. Nie wiedziałem, od której strony zacząć. Miałem przeczucie, że naj- lepiej będzie, jeśli stąd wyjdę. Tylko jak stąd wyjść? Muszę zacząć od znalezienia schodów. Nie zastanawiając się dłużej, poszedłem w lewo. W końcu musiałem trafić na jakieś zejście. Korytarz, którym podążałem był szeroki. Przy ścianach widoczne były zarysy resztek foteli, a więc prawdopodobnie byłem w poczekalni. Było ciemno, ale przez dziurę w ścianie widać było ulicę i dzięki padającemu stamtąd światłu mogłem iść dalej. Coraz bardziej zagłębiałem się w korytarz, bacznie wypatrując tych nieszczęsnych schodów. No i są! Tylko szkoda, że się zawaliły. Na górne piętro nie dało się wejść, a na dół… ech! Można spróbować. Tylko najgorzej jak utknę. Mimo to, postanowiłem się przecisnąć, bo nie chciało mi się znowu chodzić po tym strasznym korytarzu. Dojrzałem małą lukę przy balustradzie. W dodatku przez dziurę w dachu dostawało się światło, więc widoczność była dobra. Wszedłem trzymając się popękanej poręczy, a raczej jej resztek. Teraz to kilka prętów wbitych w stare, marmurowe stopnie. Dojrzałem kolejną lukę, przez którą można było zejść na parter. Gdy już głową aż do tułowia byłem w otworze, ten zaczął się ruszać zamykając mnie w śmiertelnym uścisku. Tylko tego brakowało! Poczułem, jak kawał pręta zaczyna boleśnie kłuć mnie w nogę. Co robić? Przecież nie mogę umrzeć na schodach! Przeżyłem zderzenie z samochodem, a ducha mam wyzionąć przez zwykłe, szpitalne schody? To w ogóle nie ma sensu! Zacząłem rozpaczliwie myśleć przerażony sytuacją. Jak stąd wyjść? Jak 9 stąd wyjść? Jak? Po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że utknęła mi tylko prawa noga. Wyciągnąłem więc lewą i zacząłem kombinować, jak wyciągnąć prawą. Stwierdziłem, że jeśli się postaram, to mogę odepchnąć kawał, który mnie przygniótł. Zacząłem go więc podnosić i gdy pręt w niego wbity zaczął uwalniać moją nogę, kopnąłem go lewą i wyswobodziłem się z uścis- ku. Byłem w małym hallu, w którym znajdowała się recepcja. Ściany pokryte były tutaj jakąś dziwną substancją, ni to grzybem, ni to pleśnią. Dojr- załem również coś, jakby gródź bezpieczeństwa. Wyglądała, jakby ktoś ciął ją czymś bardzo os- trym i to z niesamowitą precyzją, gdyż rozdarcia były po trzy, albo po pięć, obok siebie. Drzwi wejściowe do hallu, a zarazem na oddział szpital- ny, były zabite deskami, mimo to były otwarte. Gdy zbliżyłem się do grodzi, która wykonana była z gumy, dojrzałem kilka znaków i napis „Kwarantanna Wstęp Surowo Wzbroniony”. Jeden z symboli przedstawiał maskę przeciw- gaz ową, drugi kombinezon ochronny, a ostatni był symbolem skażenia. Miał czarne koło w środ- ku i trzy trójkąty z zaokrąglonymi podstawami po bokach. Skażenie? Kwarantanna? Co się stało, gdy byłem nieprzytomny? Nawet nie wiem, jak długo byłem w tym stanie, raczej nie krótko. Usłyszałem przeraźliwy jęk dochodzący spomiędzy otworów grodzi. Nagle buchnęło stamtąd zimne jak lód powietrze, które przeszyło mnie aż do kości. Wiedziałem, że stało się coś złego i jeżeli nie odejdę stąd, to może być ze mną nieciekawie. Podbiegłem do drzwi i czym prędzej je otworzyłem. Oślepiło mnie jasne, palące w oczy słońce. Dookoła nie było nikogo. Bynajmniej tak mi się wydawało. Z początku, gdy widziałem to miejsce z okna, wyglądało ono przyjaźniej. Jednak dopiero teraz zorientowałem się, że wcale tak nie jest. Znajdowałem się na ulicy przed szpita- lem. Postanowiłem dostać się do najbliższego skrzyżowania, by tam zastanowić się, dokąd mogę się udać. Było ono po lewej stronie, kil- kanaście metrów dalej. Słońce zbliżało się ku zachodowi, więc mogłem ocenić kierunki. W stronę zachodu biegła ulica, którą widziałem z okna. Ruiny były tak porośnięte roślinnością, że nie można było ocenić, jakiego były koloru. Na samej ulicy panował spokój. Nic prócz wraków samochodów zjadanych przez rdzę nie rzucało się w oczy. To samo można było powiedzieć o latar- niach. Byłem na skrzyżowaniu dwupasmowej drogi. Odbiłem na nim w prawo, w stronę Pasażu Grunwaldzkiego. Postanowiłem, że będę się trzymał drogi, gdyż przez zarośla mogę się nie przedrzeć. Wolnym krokiem przemierzałem środek ulicy, bardzo często wyglądając zza