czyli drugą zmianę. Dzieci przybywało z każdym dniem. Od 5 listopada miałam już do
rozporządzania drugi swój pokój, gdzie rozpoczęły naukę następne klasy. Na dzień 5
listopada było nas 5 nauczycielek i każda zajmowała się dwiema klasami. Godziny lekcyjne
ograniczały się do 35 minut i nie było na razie przedmiotów takich jak roboty, gimnastyka.
Normalizowały się lekcje w miarę jak przybywał nauczyciel. Główna księga ocen za rok
1944/45 ilustruje kolejność tej organizacji. Ogółem dzieci w roku szkolnym 44/45 było 364. Z
tej liczby w kl. VII ukończyło naukę 20 osób. Świadectwa szkolne za ten rok zostały rozdane
4 lipca 1945r.
Zima w naszych ,,klasach” niezbyt nam dokuczała, chociaż była bardzo sroga, gdyż
otrzymałam od dyspozytora kolejowego pismo zezwalające na zabranie miału, o ile
nauczymy się nim palić. Na miejscu odbyła się pokazowa lekcja palenia miałem. Dyspozytor
zlał wodą trochę miału, garście mokrego miału zawijał w papier (nam kazał zbierać torebki do
tego celu) i układał je na rozpalonym drzewie. Na powietrzu ten eksperyment udawał się
lepiej. I znów wojsko przyszło nam z pomocą. W ciągu trzech dni zwieźli nam darowany
miał, który należało złożyć w zamkniętej komórce. Woźny, którego Niemcy zostawili w
czasie wywożenia ludzi w powstaniu ze względu na jego wiek, był bardzo chory, a woźna
spodziewała się rozwiązania macierzyńskiego i należało ją oszczędzać. Nie było innej rady,
tylko po 2 godzinach lekcyjnych nosiłam miał z ulicy do komórki kubełkiem, bo był tylko
jeden szkolny, garnkami, woreczkami, miednicami i wszystkim, co dzieci przyciągnęły z
domu. Byliśmy tak strasznie umęczeni i ubrudzeni, że powracające z pracy matki nie mogły
rozpoznać ani mnie, kierowniczki szkoły, ani swoich dzieci. W kwadrans czasu zeszło się
kilkanaście matek z kociołkami i saganami, kategorycznie zarządziły zmianę. ,,Moja
brygada” ze mną poszła się umyć i odpoczywać, a zacne matki do późnej nocy nosiły miał do
komórki. Ostatnie, napełnione naczynia kazałam zabrać matkom do domu, gdyż wiedziałam,
że i one nie mają czym palić. Spracowane, ale zadowolone ze spełnianej ofiary dla szkoły i
własnych korzyści zaofiarowały swą pomoc, gdy zajdzie tylko potrzeba, gdyż wiedziały, że
byłam w szkole kierownikiem, nauczycielem i woźną w jednej osobie.
Wdzięcznie wspominam życzliwy stosunek matek, które same były zajęte pracą w trosce o
swoje dzieci. Bywały i takie przypadki, że matka musiała na przechowaniu zostawić w szkole
jakiegoś malca, póki starsza siostra lub brat po lekcjach nie zabierze malucha do domu. Mając
gromadę dzieci przez cały prawie dzień ciągle chodziłam zdenerwowana. Nawet sen nie
dawał mi wypoczynku. Drżałam o bezpieczeństwo dzieci. Niebezpieczeństwo gromadzenia
dzieci w klasach polegało na tym, że nad Targówkiem, nad naszymi domami leciały na lewy
brzeg Wisły ,,krowy” radzieckie i w każdej chwili mogliśmy być wbici w ziemię. Szczęśliwe
dzieci o tym nie myślały, ale ja się okropnie męczyłam. Jeden taki pocisk padł na ul.
Ząbkowskiej, róg Radzymińskiej, u stóp pięciopiętrowej kamienicy i zwalił ją do
fundamentów, a drugi na przejeździe kolejowym o kilometr od nas. Dopiero o godz. 6
wieczorem, gdy ostatnia grupa dzieci wychodziła z mojego mieszkania, uspakajałam się nieco
myśląc, że jeśli stanie się nieszczęście, to nie będą wszystkie razem zgromadzone w jednym
miejscu. Czas nam uchodził bardzo szybko, myśleliśmy o choince i gwiazdce dla żołnierzy,
tym bardziej, że dowództwo zwróciło się do szkoły o urządzenie wspólnej choinki.
Rozpoczęła się gorączkowa praca. Dziewczynki zdolniejsze i starsze, a nawet takie, które już
szkołę ukończyły, pruły różne, stare sweterki, prały wełnę i robiły z niej rękawice z jednym
palcem, nauszniki i szaliki. Prócz tego obrębiały chustki do nosa z białego i kolorowego
płótna. Co kto w domu znalazł, to oddawał na chusteczki dla żołnierzy. Do nas kobiet
należała jeszcze reperacja bie lizny żołnierskiej, jeżeli nadawała się jeszcze do użytku.
Chłopcy, nawet z klas pierwszych, robili kolorowe łańcuchy różnego pomysłu i ozdoby
33